Wojna w Strefie Gazy trwa już ponad 8 miesięcy, jednak pokoju nadal nie widać na horyzoncie, a ostatnie wydarzenia sugerują, że już wkrótce wojna może zapukać także do drzwi mieszkańców południowego Libanu, gdzie od dawna trwa wymiana ciosów między izraelską armią a Hezbollahem. Izraelskie dowództwo zatwierdziło już plan operacyjny na wypadek ewentualnej inwazji na Liban. Na granicę kierowane są dodatkowe jednostki izraelskiej armii, a minister obrony Joaw Gallant grozi, że Liban zostanie cofnięty do epoki kamienia łupanego. Premier Netanjahu twierdzi, że chce uniknąć wojny, ale jednocześnie demonstracyjnie oświadcza, że Izrael jest gotów do walki na wielu frontach i sprosta każdemu wyzwaniu. W obliczu tych gróźb, libański Hezbollah pozostaje jednak nieugięty, a jego przywódca, Hassan Nasrallah, grzmi że w przypadku wojny, żadne miejsce w Izraelu nie będzie bezpieczne, a bojownicy Hezbollahu będą walczyć z syjonistycznym wrogiem na lądzie, na morzu i w powietrzu.
Dlaczego w ogóle Izrael chce wkroczyć do południowego Libanu? Co na to główny sojusznik Izraela, czyli Ameryka oraz główny sojusznik Hezbollahu, czyli Islamska Republika Iranu? Czy konfrontacja jest nieunikniona a może jest jeszcze szansa na utrzymanie kruchego pokoju?
Ile znasz blogów zajmujących się polityką i historią Bliskiego Wschodu? ;) Puls Lewnatu to całkowicie oddolna inicjatywa, która realizowana jest dzięki hojności Patronów bloga. Patroni Pulsu Lewantu mogą liczyć na szereg korzyści, m.in. otrzymują moje teksty we wczesnym dostępie (na długo przed innymi czytelnikami), otrzymują cotygodniowe przeglądy prasy, a ich nazwiska/psuedonimy mogą znaleźć się w napisach końcowych moich filmów.
Tekst, który czytasz został wykorzystany jako scenariusz do filmu, który zostanie jutro opublikowany na moim kanale YouTube.
Serdecznie zachęcam do wsparcia Pulsu Lewantu w serwisie Patronite. Stwórzmy razem coś wielkiego. ;)
Strefa Gazy a Hezbollah
Walki o Strefę Gazy, które toczą się od października zeszłego roku, to tylko mały wycinek szerzej wojny o Bliski Wschód, jaka toczy się między Izraelem i Ameryką z jednej a Iranem i sponsorowaną przez niego Osią Oporu z drugiej strony.
Po ataku Hamasu na Izrael w październiku, wszystkie formacje wchodzące w skład Osi Oporu solidarnie opowiedziały się po stronie Hamasu oraz otworzyły “drugi front” wymierzony w Izrael i Amerykę. Jemeńscy Huti rozpoczęli ataki na statki handlowe i zablokowali strategiczną cieśninę Bab al Mandab, a szyickie milicje z Syrii i Iraku rozpoczęły ataki na amerykańskie bazy wojskowe w regionie. Do gry włączył się także Hezbollah ostrzeliwując północny Izrael.
Izraelskie dowództwo od początku było świadome, że sprawy mogą przybrać taki obrót. Dlatego już w październiku 2023 r., zanim jeszcze pierwsze izraelskie oddziały wkroczyły do Strefy Gazy, minister obrony Izraela, Jo’aw Galant, proponował przeprowadzenie prewencyjnego uderzenia na południowy Liban i zniszczenie ofensywnych zdolności Hezbollahu. Gallant liczył w tym zakresie na pomoc amerykańskiego lotnictwa, jednak spotkał się z ostrym sprzeciwem ze strony Amerykanów, którzy wykluczyli jakikolwiek swój udział w prewencyjnym ataku na Hezbollah.
W rezultacie, przez ostatnie 8 miesięcy izraelska armia musiała walczyć nie tylko na terenie Strefy Gazy, ale także na północy kraju, wymieniając ciosy z libańskim Hezbollahem. Działania Hezbollahu okazały się bardzo uciążliwe dla Izraela. Hezbollah atakuje nie tylko posterunki nadgraniczne, ale także bazy wojskowe i stanowiska obrony przeciwlotniczej. W jednym z przypadków Hezbollahowi udało się nawet skutecznie porazić jedną z wrzutni Żelaznej Kopuły. Co gorsza rakiety Hezbollahu spadają także na osiedla cywilne, co zmusiło rząd do ewakuacji aż 60 tysięcy Izraelczyków zamieszkujących północną część kraju. Ewakuacja okazała się dużym ciężarem politycznym dla rządu premiera Netanjahu. Ewakuowani Izraelczycy naciskają bowiem na premiera, aby jak najszybciej ustabilizował sytuację na granicy, tak aby mogli wrócić do domów – najlepiej jeszcze przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego.
Izraelska armia próbowała spacyfikować Hezbollah na wiele różnych sposobów. Artyleria i lotnictwo regularnie niszczą bazy zaopatrzeniowe Hezbollahu w południowym Libanie. Atakowane są także syryjskie lotniska, przez które szmuglowany jest irański sprzęt dla Hezbollahu. Ponadto od października Izrael wyeliminował ponad 300 bojowników Hezbollahu, w tym wielu wysokich rangą członków organizacji. Izraelskie działania okazały się jednak dalece nieskuteczne. Nie ograniczyły one w żaden znaczący sposób zdolności bojowych Hezbollahu ani nie uspokoiły sytuacji na granicy.
W ostatnich tygodniach, po stronie izraelskiego dowództwa, pojawiła się jednak możliwość przejścia do bardziej agresywnych działań. Wszystko z powodu sytuacji w Strefie Gazy, gdzie izraelska armia powoli kończy etap pełnoskalowej operacji lądowej i przechodzi do tzw. Fazy C, która będzie charakteryzowała się wycofaniem dużej części armii ze Strefy Gazy. Izraelska armia skupi się teraz na nalotach i rajdach wymierzonych w Hamas. To oznacza, że tysiące żołnierzy zostanie zluzowanych i będą mogli zostać wykorzystani do nowych operacji. Premier Netanjahu nie pozostawił w tym zakresie żadnych wątpliwości i oświadczył, że jednostki które są obecnie wycofywane ze Strefy Gazy trafią na północ kraju i zostaną użyte przeciwko Hezbollahowi.
Netanjahu twierdzi, że izraelskie plany wobec Libanu mają charakter defensywny a ich głównym celem jest umożliwienie powrotu na północ 60 tysiącom Izraelczyków, którzy w zeszłym roku musieli opuścić swoje domy. Premier mówi, że wolałby uniknąć otwartej wojny z Hezbollahem, jednak ostrzega że Izrael jest przygotowany na każdy możliwy scenariusz.
Szanse na dyplomatyczne rozwiązanie kryzysu są jednak małe, a IDF rozpoczęła już intensywne przygotowania do wojny. Dowództwo Północne IDF zatwierdziło już plan inwazji na południowy Liban, a w pobliże granicy skierowano posiłki i sprzęt wojskowy. Poszczególne jednostki rozpoczęły natomiast ćwiczenia i sprawdzanie gotowości bojowej.
Izraelskie przygotowania wszczęły alarm nie tylko w Libanie, ale również w Ameryce, która obawia się że wojna z Hezbollahem szybko doprowadzi do szerszego konfliktu, do którego wciągnięte zostaną także Stany Zjednoczone.
Ocalić pokój
Amerykanie podjęli intensywne wysiłki dyplomatyczne na rzecz deeskalacji na Bliskim Wschodzie. Do regionu wysłano specjalnego wysłannika prezydenta Bidena, Amosa Hochsteina, z misją podjęcia mediacji między Izraelem a Hezbollahem.Hochstein proponuje, aby Hezbollah wycofał swoje siły na odległość 7 km od granicy, w zamian za co Izrael miałby zaprzestać wojskowych lotów nad Libanem i zgodzić się na rozmowy w sprawie kilku spornych terytoriów na granicy.
Amerykańska propozycja wydaje się wyważona, jednak ani Izrael, ani Hezbollah, nie chcą jej zaakceptować. Szef Hezbollahu, Hassan Nasrallah, twierdzi że jego bojownicy walczą przede wszystkim w obronie Palestyńczyków i nie zaprzestaną walki do czasu gdy izraelska armia opuści Strefę Gazy. Z perspektywy Hezbollahu, przystanie na amerykańskie propozycje oznaczałoby zdradę sprawy palestyńskiej, a w konsekwencji ogromne straty wizerunkowe. Nasrallah pozostaje tym bardziej nieugięty, że uważa że siły proirańskie dysponują obecnie przewagą w nadchodzącej konfrontacji. Przez 8 miesięcy Izrael nie był w stanie zdobyć Strefy Gazy, Huti zablokowali cieśninę Bab al Mandab, a kwietniowy atak rakietowy Iranu na Izrael rozbudził wyobraźnię szyickich bojowników.
Izrael również nie chce zgodzić się na amerykańskie propozycje, jednak z zupełnie innych powodów. Netanjahu obawia się zgoda na jakiekolwiek ustępstwa zostałaby uznana za “kapitulację” wobec Hezbollahu i doprowadziłaby do upadku jego rządu. Takie obawy są uzasadnione – Netanjahu nadal odbudowuje zaufanie wyborców po zaskakującym październikowym ataku Hamasu, a stabilność jego rządu jest uzależniona od ultraprawicowych koalicjantów, którzy domagają się inwazji na Liban i zniszczenia Hezbollahu.
Wydaje się zatem, że amerykańskie mediacje zakończą się fiaskiem, a izraelsko-libański kryzys będzie musiał zostać rozstrzygnięty w inny sposób, nie wykluczając otwartej wojny.
Konfrontacja jest nieunikniona?
Z perspektywy wojskowej inwazja na południowy Liban może być bardzo ryzykowną decyzję. Hezbollah to najlepiej uzbrojony gracz nie-państwowy na świecie. Szacuje się, że organizacja utrzymuje stale pod bronią ok. 30 tysięcy bojowników, a drugie tyle stanowią rezerwiści, którzy mogą zostać szybko zmobilizowani. Razem daje to 60 tysięcy ludzi. Przy czym przywódca Hezbollahu, Hassan Nasrallah, twierdzi że pod swoimi rozkazami dysponuje aż 100 tysiącami bojowników. Wielu członków Hezbollahu posiada bogate doświadczenie bojowe. Przykładowo w czasie syryjskiej wojny domowej, po stronie Assada, walczyło nawet kilkanaście tysięcy bojowników Hezbollahu.
Według izraelskiego wywiadu, Hezbollah posiada ok. 150 tysięcy pocisków różnego typu: zaczynając od pocisków artyleryjskich, przez przeciwpancerne i przeciwlotnicze, po pociski przeciwokrętowe. Organizacja posiada także liczne drony, pojazdy opancerzone, a nawet czołgi starszego typu.
W odróżnieniu od Hamasu, z którym przez ostatnie miesiące walczyła izraelska armia, wyposażenie Hezbollahu jest dużo lepszej jakości. Hezbollah – jako perła w koronie proirańskiej Osi Oporu – ma bowiem dostęp do większości sprzętu produkowanego w Iranie. Skuteczny atak Hezbollahu na jedną z wyrzutni Żelaznej Kopuły, został przeprowadzony właśnie przy użyciu przeciwpancernego pocisku kierowanego Almas, produkcji irańskiej.
Warto zauważyć, że Hezbollah – nawet w przypadku inwazji na Liban – może bez większych przeszkód na bieżąco uzupełniać braki w sprzęcie. Jest to możliwe przez fakt, że Iran i jego bojówki kontrolują korytarz lądowy, który ciągnie się od Teheranu, przez Damaszek i Bagdad, aż do Bejrutu.
Izraelska armia zdaje sobie sprawę z tego jak niebezpiecznym przeciwnikiem może być Hezbollah. W przeszłości Izraeli wielokrotnie przychodziło już mierzyć się z bojownikami Hezbollahu, a wynik tych starć nie zawsze był oczywisty. W pamięci wojskowych szczególnie zapisała się wojna z 2006 r., zwana również II wojną libańską. Izraelska armia wkroczyła wówczas do południowego Libanu i przez 34 dni toczyła zmagania z Hezbollahem. Ostatecznie wojna pozostała nierozstrzygnięta, co doprowadziło do fali krytyki pod adresem ówczesnego premiera Ehuda Olmerta i powołania tzw. Komisji Winograda, która miała zbadać dlaczego izraelska armia poradziła sobie w Libanie tak słabo. Tamte wydarzenia szczególnie dobrze musi pamiętać Binjamin Netanjahu, który był wówczas liderem opozycji i wykorzystywał libańską porażkę do krytyki premiera Olmerta, co przy kolejnych wyborach pomogło mu w przejęciu władzy i zdobyciu stanowiska premiera dla siebie samego.
Netanajahu rozumie, że południowy Liban to bagno, które – w razie porażki – może go wciągnąć, przemielić i zakończyć jego karierę polityczną. Dlatego wydaje się, że komentarze Netanjahu o tym, że nie chce on wojny, ale jest przygotowany na każdy możliwy scenariusz, są szczere. Koncentrując wojska na granicy, Netanjahu próbuje zastraszyć Hezbollah, zmusić szyickich bojowników do wstrzymania ostrzału północnego Izraela, tak aby 60 tysięcy Izraelczyków mogło wrócić do swoich domów. Problem polega jednak na tym, że Hezbollah nie może i nie chce ustąpić. Na ustępstwa nie może iść również Netanjahu. Wojna na północy to niebezpieczna perspektywa, ale alternatywa jest jeszcze gorsza – jeśli Netanjahu zmięknie w sprawie Libanu to jego ultraprawicowi koalicjanci rozszarpią go, a jego rząd upadnie. W efekcie z każdym dniem inwazja na południowy Liban staje się coraz bardziej realna.
Drzwi dla dyplomacji otwarte będą prawdopodobnie do przełomu lipca i sierpnia. To właśnie wtedy Izrael powinien przejść do Fazy C w Strefie Gazy i zakończyć przerzut sił inwazyjnych na granicę z Libanem. Ponadto będzie już po wizycie Netanjahu w Stanach Zjednoczonych, gdzie 24 lipca izraelskie premier będzie przemawiał przed amerykańskim kongresem. Jeśli do tego czasu amerykańskie mediacje nie odniosą sukcesu, a Izrael ani Hezbollah nie ustąpią, to psy wojny będzie ciężko utrzymać na smyczy.
Inwazja i co dalej?
Inwazja na Liban może być przełomowym momentem w szerszych bliskowschodnich zmaganiach jakie toczą się od października zeszłego roku między Izraelem i Ameryką z jednej a Iranem i jego bojówkami z drugiej strony.
Biorąc pod uwagę jak słabo zaprezentowała się izraelska armia w Strefie Gazy, ciężko liczyć na to, że inwazja na Liban przyniesie Izraelowi łatwy sukces. Dużo bardziej prawdopodobny wydaje się scenariusz, w którym wkroczenie izraelskich żołnierzy do Libanu doprowadzi do długotrwałych walk, które będą ciągnąć się przez wiele tygodni lub nawet miesięcy. Według nieoficjalnych informacji, Izrael ma wysłać do Libanu zaledwie 30 tysięcy żołnierzy. Jest to co prawda trzykrotnie więcej niż podczas wojny z 2006 r., ale tym razem przed izraelską armią postawiono również dużo ambitniejsze cele. Izrael chce wypchnąć główne siły Hezbollahu za rzekę Litani, oddaloną o ok. 25 km od granicy izraelsko-libańskiej. Utworzenie takiej strefy buforowej ma z kolei uniemożliwić bojownikom Hezbollahu prowadzenie dalszego ostrzału północnego Izraela.
U podstaw tego planu leżą dwa podstawowe błędy. 30 tysięcy żołnierzy to zbyt mało, aby wypchnąć Hezbollah za rzekę Litani. Tym bardziej, że na obszarze 750km2 oddzielających granicę od rzeki Litani znajduje się kilka gęsto zaludnionych miast, z których największe to portowe miasto Tyr, zamieszkałe przez ok. 160 tysięcy ludzi. Miasta na południu Libanu są zinfiltrowane przez Hezbollah i nie da się przeprowadzić skutecznej operacji wymierzonej w Hezbollah bez wejścia do miast. Nawet jeśli założylibyśmy, że Hezbollah przeprowadziłby taktyczny odwrót i wycofał się za rzekę Litani, to - żeby utrzymać taki stan rzeczy - Izrael musiałby stale okupować południowy Liban. W innym przypadku, gdy tylko izraelska armia ogłosi sukces i opuści Liban, to Hezbollah momentalnie wróci na południe i ponownie obsadzi granicę.
Z inwazją na południowy Liban wiąże się również jeszcze jedno ryzyko. Amerykanie ostrzegają, że Hezbollah posiada na tyle duży arsenał rakietowy, że może być w stanie przełamać izraelską obronę przeciwlotniczą. W efekcie rakiety Hezbollahu mogą trafić w największe izraelskie miasta, bazy wojskowe i inne strategiczne cele.
Warto ponadto pamiętać, że ewentualna izraelska inwazja na Liban nie będzie odbywała się w próżni. Gdy tylko pierwsi izraelscy żołnierze przekroczą granicę Libanu, bojówki wchodzące w skład proirańskiej Osi Oporu od razu opowiedzą się po stronie Hezbollahu. Będzie to oznaczać intensyfikację ataków ze strony szyickich bojówek w Syrii i Iraku, a także wzmożenie aktywności przez jemeńskich Huti, którzy oprócz ataków na statki handlowe w cieśninie Bab al Mandab, kilkukrotnie próbowali już uderzyć swoimi pociskami balistycznymi w izraelski port w Ejlacie.
W efekcie wojna Izraela z Hezbollahem szybko może rozlać się poza południowy Liban. Im dłużej będą trwały walki, tym zaś większe prawdopodobieństwo, że w konfrontację zostaną wciągnięte również Stany Zjednoczone i Islamska Republika Iranu. Waszyngton najpewniej chciałby uniknąć takiego scenariusza. Wojna na Bliskim Wschodzie mogłaby być bowiem gwoździem do trumny politycznych ambicji prezydenta Bidena, który w listopadzie będzie starał się o reelekcję. Amerykanie nie mają jednak skutecznych środków nacisku na premiera Netanjahu, tak aby doprowadzić do deeskalacji. Przez ostatnie miesiące, Netanjahu stale łamie kolejne czerwone linie wyznaczone mu przez Waszyngton. Tak było zarówno w przypadku na Rafah, jak i w przypadku ataku na irański konsulat w Syrii, który sprowokował irański atak odwetowy na Izrael, w obronie przed którym Amerykanie musieli później pomagać Izraelowi.
Sytuacja na Bliskim Wschodzie już dawno nie była tak napięta, a ryzyko regionalnej wojny tak duże. Wydaje się, że wszyscy główni gracze tej rozgrywki: Izrael, Hezbollah, Ameryka i Iran, chcieliby uniknąć bezpośredniej konfrontacji. Alternatywne wyjścia z obecnego kryzysu mogą okazać się jednak gorsze niż sama wojna. Jest to szczególnie prawdziwe zwłaszcza w przypadku Netanjahu, który walczy o polityczne przetrwanie.
Binjamin Netanjahu, najdłużej urzędujący premier w historii Izraela, znalazł się w politycznym klinczu. Przez lata kreował swój wizerunek w oparciu o przekonanie, że to on jest głównym gwarantem bezpieczeństwa Izraela. Październikowy atak Hamasu pogrzebał ten wizerunek Netanjahu, a poparcie dla jego partii spadło do rekordowo niskiego poziomu. Obecna wojna z Hamasem, Hezbollahem czy szersza konfrontacja z Iranem ma dla Netanjahu zatem charakter osobistej wojny. Wojny, w której Netanjahu walczy o swoją polityczną karierę i polityczną spuściznę. Netanjahu ma już 74-lata i nie chce przejść do historii jako premier, za którego rządów Hamas wymordował jednego dnia ponad 1000 Izraelczyków. Jedyną opcją dla Netanjahu do obudowy jego dawnego wizerunku, twardego przywódcy, jest przedłużanie wojny z Hamasem i dalsza eskalacja konfliktu z innymi formacjami Osi Oporu. Do realizacji takiego scenariusza popychają Netanjahu także ultraprawicowi koalicjanci, bez któych jego rząd upadnie. Pytanie jak daleko, w tej prywatnej wojnie o polityczną karierę, posunie się premier Netanjahu? Czy wystarczy mu przedłużanie konfliktu w Strefie Gazy, czy może jednak skoczy prosto do libańskiego bagna, nawet jeśli miałoby to podpalić cały Bliski Wschód?
Dzięki za wieści, czekam na kolejne wiadomości!